Wieczór, a w zasadzie noc. Gwiazdy na niebie. Mróz. A ja idę z babcią na Jasełkę. Całe to przedstawienie odbywa się w kościele Salezjanów, blisko Wodnego Rynku, w Łodzi. Ludzi mnóstwo, ale najwięcej dzieci. Szuranie krzesłami, przekrzykiwania, ale zaraz cała ta ferajna cichnie, bo oto na scenę wchodzi Maria i Józef. Pojawiają się także aniołowie i pasterze. Ale zanim pojawi się na scenie sali katechetycznej mały Jezusek, rozchodzi się zapach pomarańczy. A może są to nawet mandarynki, bo zapach jest słodkawy. Intensywny.
I tak jest do dziś. Kiedy myślę o Jezusie, zawsze czuje zapach pomarańczy Słyszę szelest odwijanych cukierków. A działo się to wszystko podczas ciemnej nocy komunizmu. Gdzie pomarańcze, a szczególnie, banany, były owocem elitarnym, a młodzi ludzie, gdy je jedli, z automatu stawali się bananowi. Elitarni. Jednakże zapachu bananów z tamtej nocy nie pamiętam. Wiec może było tak. Że banany jadły dzieci z domów bogatych, partyjnych. A pomarańcze jadły dzieci z rodzin, które chodziły do kościoła. Ale może to tylko uproszenie. Być może tak…. Być może, także wtedy, na jasełce pojawiły się także banany, ale ja ich nie pamiętam. Nie pamiętam tego zamachu. Tylko te pomarańcze i mandarynki…
Te pomarańcze, a także te partyjno - elitarne, banany, przywożono statkami ( a może tylko jednym wielkim statkiem) chyba do Gdyni. O czym donosiła cala ówczesna komunistyczna prasa.. Pomarańcze i banany byłe wiec czymś takim, jak obecnie jest Pendolino. Ludzie stali w kolejkach za tymi wymarzonymi owocami. I wszyscy zastanawiali się czy przyjadą? Czy nie przyjadą? Kiedy? O której godzinie? I ile będą kosztowały? A potem dzieci jadły te pomarańcze, i patrzyły jak Bóg rodzi się w Stajence. Takie to było moje dzieciństwo. I nic tego nie zmieni. I lepiej niech nikt tego nie próbuje. Tak, to własnie powiem…
Potem przeprowadziłem się do Warszawy. I na lekcje religii chodziłem do Kościoła Zbawiciela. Czyli tam, gdzie dziś tkwi ta tęcza - nie tęcza. Napisałem, że chodziłem na lekcje religii, ale to tylko pół prawdy. Raczej uciekałem z religii. Przechodziłem wówczas okres „ pirotechniczny” I zamiast wkuwania dekalogu, wolałem mieszać siarkę i węgiel drzewny. I razem z kumplami próbowałem rozmaitych wybuchowych mikstur. I teraz, kiedy o tym myślę, to dochodzę do wniosku, że jednak dobry Bóg o mnie pamiętał. Bo dalej mam wszystkie palce. Dwie ręce i dwie nogi. A także żyje… I pewnie nigdy nie wrócę do okresu „pirotechnicznego”
A może jednak trzeba o tym sobie przypomniec … Bo oto dziś, do stajenki przybywają całkowicie inni mędrcy. Czasami jest ich trzech, a czasem tylko jeden, i nazwa się Martin Schultz. I ten mędrzec, podczas debaty telewizyjnej, tuż przed wyborami do UE, powiedział,nie mniej, ni wiecej, że koniecznie chce usunięcia krzyża, oraz innych symboli religijnych z miejsc publicznych. Nie wiem jednak. Czy to usuwanie, zakończy się podczas tej kadencji. Czy to będzie jakis proces, rozłożony, powiedzmy – na dziesięciolecia. I kto pójdzie na pierwszy ogień. Może Polska, jako kraj Katolicki? A może nawet będę to ja? Bo przecie te moje wspomnienia są naprawdę katolicko - ludyczne. Obciachowe. Wręcz do wymazania z pamięci…
A wiec uwaga! Jeszcze chwila, i europejska lewica, dobierze się nam, nie tylko do kieszeni ( co już uczyniła) ale także do wspomnień. Bo pewnie zaraz wspomnienia, powinny być pozbawione treści religijnych. Nie powinny wprawiać człowieka w zakłopotanie. Dysonans. Nie może człowiek, jedną noga stać na ziemi, bez znaku krzyża, a druga nogę, trzymac w chmurach. Człowiek to nie dziwoląg. Nie jest akrobatą. I nie może być raz tu, raz tam.
I co nam zaproponują zamiast j asełki? I co zamiast zapachu pomarańczy? Co na ten okres przejściowy? Może spektakl, który nazwiemy ” Przedstawienie zimowe” a pomarańcze zamienimy na batonik Marsa. Engelsa. I pana Schultza.
Ale mimo wszytsko jestem dobrej myśli. Nie wyrzucimy wspomnień do kosza na śmieci. W każdym razie ja tego nie uczynię. Na szczęście, nie chodziłem cały czas na lekcję religii. A intensywnie przeżywałem okres „ pirotechniczny”